Coffee time Aktualności

Wróć do listy artykułów

Na dobry początek – do popołudniowej kawy. Zapraszamy do lektury…

“Na co mi były te wszystkie fitnesy i crossfity? Te siódme poty na bieżni i chińskie ósemki na zajęciach jogi? Mijała dopiero siódma minuta mojej obecności na korcie tenisowym, a ja nerwowo rozglądałam się, próbując namierzyć wyjście ewakuacyjne. Z trudem łapię tlen. Tymczasem mój sąsiad – na oko 70-latek – z gracją pantery odbija piłkę za piłką. Nie ma odwrotu. Muszę wytrwać do końca, czyli jeszcze jakieś 30 dni. Tyle potrwa nasz redakcyjny projekt #NauczSięWMiesiąc, podczas którego będę musiała udowodnić, że da się opanować grę w tenisa w cztery tygodnie. No ale… kto nie da rady? Ja nie dam rady?

Nie ma co owijać w bawełnę – tenis to nie sport dla mamisynków.

Musisz być szybszy od maratończyka, mieć płuca większe od pływaka, wytrzymać w pozycji półprzysiadu dłużej niż instruktorka fitnessu i wykazać się celnością snajpera. Innymi słowy w tej jednej dyscyplinie masz wszelakie rodzaje sportu, które tylko może uprawiać korpomieszkaniec Warszawy.

A przecież mogło być tak przyjemnie. Wystarczyło wybrać argentyńskie tango, szydełkowanie czy – w najgorszym wypadku – ekspresowy kurs pantomimy. Dlaczego więc tenis? Pomysł sięgnięcia po rakietę może pojawić się w głowie z kilku powodów. Może to być staropanieństwo – przecież jeżeli książę istnieje, to z pewnością ma białe spodenki, w których gra w tenisa. Powodem może być również nuda. Albo potrzeba odtuningowania profilu w social media – wszyscy z dziubkiem, a ty z rakietą. No chyba że… podobnie jak ja pochodzisz z Rosji, gdzie podział jest prosty. Chłopcy marzą o złożach na Jamale. Dziewczynki śnią o karierze Marii Szarapowej. Nie muszę więc tłumaczyć, dlaczego na hasło #NauczSięWMiesiąc w głowie zapaliła mi się żółta tenisowa lampeczka.

Moja nauczycielka biologii mawiała: każdy wykształcony człowiek winien jest znać historię własnego kraju i zasady genetyki. Ja ze swojej strony dodam, że historia tenisa również człowieka z dyplomem przy niejednym networkingu wyręczy. Co więc warto wiedzieć o tym sporcie, zanim chwyci się za rakietę? Wieki temu w tenis grywali francuscy mnisi, i to musiało boleć – piłki bowiem były drewniane, a rakietek nie było wcale. Pojawiły się dopiero w XVI wieku, do tego czasu duchowni odbijali piłki rękoma.

Musisz też wiedzieć, że krew, pot i łzy francuskich mnichów poszły na marne, bo dziś to Anglia, a nie Francja, uchodzi za tenisową kolebkę świata. Korty na dobre pokochali angielscy królowe i arystokracja, i to na wyspach zostały ukształtowane zasady współczesnego tenisa, które pozostały praktycznie niezmienne do dziś. To nie koniec ciekawostek. Musisz wiedzieć, że od gry w tenisa można umrzeć. To nie żart. Jako pierwszy w XIV wieku po wyczerpującym spotkaniu wyzionął ducha król Francji Ludwik X. Dwa wieki później na korcie tenisowym życie stracił Karol VIII – uderzył biedak głową o futrynę.

Tyle teorii, a teraz praktyka. Do wyboru klubu tenisowego podchodziłam ostrożnie. Zależało mi na tym, by nie zrazić się na samym początku.

Musiałam wybrać takie miejsce, gdzie nie będę czuła się jako intruz w świecie bogatych białozębnych ludzi sukcesu.

Miał być komfort i przyjazna atmosfera. Dlatego też warszawskie korty odwiedzałam osobiście. Odpadały takie, gdzie snobizm dało się odczuć już na poziomie recepcji, a cennik usług – jak w ekskluzywnych butikach – był chowany daleko od oczu odwiedzających.

Po kilkutygodniowej selekcji mój wybór ostatecznie padł na Klub Tenisowy WTS “Orzeł”. Nowe, bo istniejące zaledwie od dwóch lat miejsce na warszawskiej mapie tenisowej. Klub oferuje dziewięć kortów tenisowych, otwartych w lecie i krytych w zimie. Wszystko to w zaskakująco dobrej lokalizacji. Dojazd z centrum do Podskarbińskiej na warszawskim Grochowie, gdzie mieści się akademia, zajmował mi góra 20 minut. Najskuteczniejszym wabikiem dla mnie stały się jednak godziny pracy klubu. Lekcje zdarzało mi się pobierać również w okolicach północy. A więc nie ma “że brakuje mi czasu”…

Dojazd z centrum zajmował mi góra 20 minut. Klub wybrany. Co dalej?

O tenisie warto wiedzieć dwie rzeczy – nauka jest ciężka, ale może ją opanować każdy. Chudzielec i zawodnik przy kości, flegmatyk i choleryk, młodzieniec i starzec. Grunt to dobry początek. Dlatego niech ci nie przyjdzie do głowy zaczynanie przygody z tenisem na własną rękę. Prawidłowa technika to podstawa podstaw. Nie da się “jakoś tam” odbijać piłki, byleby trafić w pole przeciwnika. Od odpowiedniego ułożenia ręki zależy wszystko: jakość gry, czas, który wytrzymasz na korcie, zdrowie twoich stawów.

Co więc może być gorsze od początkującego zawodnika na korcie? Tylko dwóch początkujących zawodników! Większość wykupionego czasu pochłonie bowiem zbieranie piłek. Nieprawidłowy uchwyt czy nieodpowiedni stopień nachylenia rakietki uniemożliwi dłuższą wymianę. Dlatego też tenisowym żółtodziobom radzę liczyć się z dodatkowymi wydatkami na pomoc trenera. Nie muszą to jednak być niebotyczne kwoty. Godzina pracy trenera wraz z wynajęciem kortu wyniesie ok. 130 – 160 zł w zależności od częstotliwości treningów. Koszt ten zawsze warto podzielić na dwie osoby – profesjonalista bez większego trudu poradzi sobie z początkującymi zawodnikami, a jakość nauki nie ucierpi. Moim opiekunem stał się zawodnik z ogromnym stażem trenerskim Marek Szamocki.

Kolejnym ważnym krokiem jest dobór odpowiedniego obuwia. I myli się ten, kto uważa, że do gry w tenisa nadają się zwykłe buty treningowe. Na kort nie możesz zabrać trackerów, butów do biegania ani nawet tenisówek! Tenis jest specyficznym sportem, ponieważ angażuje niemal wszystkie mięśnie. Dlatego potrzebne są specjalistyczne buty o płaskiej podeszwie, tak by zapewniały stabilną pozycję. Podeszwę wybieramy w zależności od powierzchni kortu, na którym gramy. Co ciekawe, buty zawsze muszą być o rozmiar większe. Wszystko po to, by nie zmasakrować stóp podczas intensywnego spotkania na korcie.

Bez dobrych butów ani rusz, podobnie bez rakiety. Nie ma jednak konieczności posiadania własnej już na pierwszym zajęciu. W rakiety dla nowicjuszy wyposażony jest zwykle trener. Zakupu własnej rakiety można dokonać, gdy już postanowimy związać się z tenisem na dłużej.

I teraz najważniejsze. Ten moment zapamiętasz na zawsze – chwilę, gdy po dziesiątej, setnej czy tysięcznej próbie wreszcie trafiasz rakietą w piłkę. Byle jak i byle gdzie, ważne że w ogóle. Niektórym ten proces zajmuje kilka minut, a innym – kilka godzin. I gdy duma rozpiera twoją pierś, w myślach układasz peany na własną część, a na usta ciśnie ci się “mamo, taka jestem wspaniała”, nadchodzi pora na pierwszy kubeł zimnej wody w twarz – technika, głupcze! Nie wystarczy bowiem odbić piłkę, należy to zrobić w odpowiedni sposób. W innym przypadku po 10 minutach gry wyplujesz płuca, twoja ręka odpadnie od ciężaru rakiety, a nadgarstek doświadczy przedsmaku bólów reumatycznych.

Przez pierwsze dwa tygodnie budziłam się więc z forhendem i zasypiałam z bekhendem na ustach. To dwa podstawowe uderzenia w tenisie. Pierwsze rozgrywane jest prawą ręką (u osób praworęcznych) wewnętrzną stroną rakiety, z kolei bekhend to uderzenie z lewej strony zewnętrzną stroną rakiety. Nowicjuszy zachęca się do bekhendu dwuręcznego. Tak by nie obciążać zanadto ręki.

I zaczynają się schody. Ruchy, które musisz wykonać w trakcie uderzenia, przeczą bowiem naturalnym odruchom ciała. Któryś z praprazałożycieli tenisa wpadł na niebanalny pomysł, by do piłki ustawiać się bokiem, a nawet plecami – to pozwala na większy rozmach przy uderzeniu. W przypadku nowicjuszy jak ja na początku obowiązuje również bezwzględny zakaz podskakiwania za piłką, przez co musiałam ciągle znosić reprymendy trenera. Uderzenie rozgrywa się z dołu do… przodu. Na domiar złego bez względu na prędkość uderzenia musisz w pełni kontrolować stopień nachylenia rakiety. A najlepiej zamiast oczu posiadać technologię stop-kadr, by idealnie wyczuć moment, gdy rakieta powinna rozstać się z piłką.

Ufff! Odbijasz piłkę? Świetnie! A teraz spróbuj powtórzyć to w biegu!

Nie ma chwili odprężenia, bo następne w kolejce do opanowania ustawiają się: serwis – podanie piłki, rozpoczynające grę, wolej – uderzenie z powietrza, półwolej, lob, drop shot, top spin i inne podania, których definicje niewiele mówią tenisowym laikom. Ale to i tak małe piwko w porównaniu z chwilą, gdy uświadamiasz sobie, że piłka, którą odbija się od ziemi zgodnie ze wszystkimi znanymi mi zasadami fizyki, właściwie nie istnieje. Nikt bowiem w tenisie nie gra tzw. prostymi piłkami. Większość uderzeń mają charakter… rotacyjny. Oznacza to, że tenisista uderza w nią tak, by kręciła się w trakcie lotu. Oznacza to tylko jedno: nie da się przewidzieć, którędy poleci piłka po odbiciu się od ziemi. I tu uratują cię tylko nogi, szybkość reakcji bądź dobry rozkład tarota przed treningiem.

Doskonale pamiętam te chwile na korcie, gdy miałam ochotę roztrzaskać rakietę o ziemię i rozpłakać się z powodu własnej bezsilności. Po każdym nieudanym uderzeniu Marek wytykał błędy, a mi nic nie pozostawało, jak tylko przyznawać mu rację. Jest tylko jeden sposób, by pokonać tę bestię – zaopatrzyć się w determinację i z uporem maniaka powtarzać uderzenia w nieskończoność. O dziwo, właśnie po takich kryzysach w mojej krótkiej przygodzie z tenisem dochodziło do miniprzełomów.

Trener to nie tylko strażnik cennej wiedzy. W pierwszej kolejności musi być dobrym psychologiem. Takim był Marek. Bardziej od mojej kondycji fizycznej interesowały go moje emocje. Dlaczego? Potrafią pokrzyżować plany niejednej gwieździe tenisa. Marek przyznaje wprost: największy progres robią osoby nawykłe do systematycznej ciężkiej pracy. Jak twierdzi, to właśnie mocne nerwy odgrywają decydujące znaczenie w grze.

Na korcie wychodzi wszystko: kompleksy, brak pewności siebie albo rozdmuchane ego, gorący temperament bądź jego brak. Nie ukryją się lenie, miłośnicy chodzenia na skróty, ani pracoholicy. – Najważniejsze, by lubić siebie podczas gry. Akceptować, że coś nam chwilowo nie wychodzi. Nie wpędzać się w poczucie winy, ani nie karać siebie za błędy w technice – tłumaczy Marek. – W przeciwnym wypadku nigdy nie zaczniesz grać – dodaje.

Kort jest bardzo wrażliwy. Nie znosi emocjonalnych wzniesień i dołków. Gra nie klei się, jeżeli na kort zabieramy myśli o despotycznym szefie, nieuczciwych kontrahentach czy kłótni z małżonkiem. Tenis nie znosi skrajności. Źle jest, gdy nam nie zależy. Niedobrze jest, gdy pragniemy czegoś za bardzo. Grzechem jest powolność, ale takim samym występkiem jest nadmierna prędkość.

– Spokojnie – to słowo Marek najczęściej wypowiadał w moim kierunku. Ma być maksymalna koncentracja i pełna świadomość własnego ciała, przestrzeni, jak i prędkości piłki. Dlatego uwielbianą przez wielu zawodników pogodą jest… wiatr. – Wtedy gram najlepiej – tłumaczył mi Marek. – Nie masz prawa na błędy. Warunki gry są ciężkie, dlatego musisz być maksymalnie skupiony – wyjaśniał. Gdy wchodzisz na kort tenisowy, cały świat zostaje poza. Liczy się wyłącznie “tu i teraz”. Przyznaję bez bicia, taki psychologiczny reset uzależnia.

Mija zaledwie trzydzieści dzień mojej obecności na korcie, a ja już nie mogę się doczekać kolejnego treningu. 70-letni sąsiad po mojej prawej nie wydaje mi się już nieosiągalnym ideałem. Panuję nad oddechem i coraz częściej nad emocjami. To prawda, wciąż daleko mi do słynnej Sharapowej, ale już przekroczyłam rubikon. Stało się to w chwili, gdy zrozumiałam, że automatycznie odbijam piłkę i potrafię utrzymać ją w grze więcej…. niż 30 sekund. Tak smakuje sukces…”

 

 

 

Zamów trening już dziś!

Znajdziemy dopasowany do Twojego grafiku zajęć czas i miejsce na trening w naszej szkole. Poświęcimy Ci maksimum uwagi i zaangażowania. Podzielimy się z Tobą doświadczeniem oraz merytoryczną wiedzą.

Używamy informacji zapisanych za pomocą plików cookies w celu zapewnienia maksymalnej wygody w korzystaniu z naszego serwisu.